Odkąd tylko zaczęłam myśleć, regularnie (choć niezbyt często) przechodzę swego rodzaju kryzys egzystencjonalny.
Nic na niego nie wpływa, z niczego nie wynika, po prostu jest, istnieje- niezależny, dumny, rozpasany. Nie jest ani przyjacielem ani wrogiem, raczej neurotycznym alter-ego szepczącym mi do ucha: "jest jakieś inne życie, niż to, które prowadzisz, jesteś kimś innym niż osoba, którą widzi otoczenie".
Prowadzę nieustanne boje z moim nieproszonym gościem (oczywiście jak się zjawi, nie jestem aż taką schizofreniczką, by wyczyniać to cały czas). W każdym razie to mnie została powierzona reżyseria mojego życia. I scenariusz i aktorstwo i scenografia i charakteryzacja i kostiumy (to akurat wychodzi mi najlepiej).
On (pan kryzys) wmawia mi, że jestem bardzo kiepską reżyserką. Fabuła banalna, przewidywalna, melodramatyczna. Jedynie kostiumy ok. Przerost formy nad treścią. Jestem filmowym Seksem w wielkim mieście 2!
Gdy mija, znowu powraca mi wiara w Lwa w Wenecji, Palmę w Cannes i Niedźwiedzia w Berlinie:-)
i znów mogę być cudownie beztrosko-luzacko-ironiczna... Jak ja kocham siebie gdy mam wywalone! Wszak Woody Allen mawiał: "Jestem niepozbierany/a do kupy, ale to jest właśnie we mnie najfajniejsze!"
Ostatnio konkretna zima nastała, a moim ulubionym zajęciem zaczęło być siedzenie pod kocem z komputerem i spożywanie posiłków. Posiłków oczywiście nie gotuję tylko zalewam, tudzież podgrzewam. Paranoja. What's wrong with me?
Jutro jestem w Breslau!
środa, 15 grudnia 2010
sobota, 4 grudnia 2010
obóz koncentracyjny i tajemnice związkowe
Tak, byłam w obozie koncentracyjnym. Odmarzła mi większość partii ponętnego ciała;-) bo nie ma to jak wybierać się w takie miejsce wraz z atakiem zimy. Konkluzja: 3 godziny w jedną stronę przesiadając się co chwilę, z jednego S-bahna w drugi (do tej pory nie wiem dlaczego), a następnie pół godziny szybkiego marszu w śniegu po kolana. Czułam się jak w specjalnie zaaranżowanym na potrzeby miejsca performance.
I!!! Nigdzie nie było nic po polsku, co bardzo wzburzyło mój patriotyzm. Ale za to o zmarłych tam Polakach można przeczytać np. po chińsku. Zdecydowanie przedłużyło to moją wizytę (no wiecie... nie jestem aż tak biegła w chińskim..), a delikatnie mówiąc nie polecam przebywania w Sachsenhausen po zmroku. Silent Hill to pryszczyk.
Zlałam sobie ostatnio zajęcia. Mam wyrzuty, bo jak tu nie pójdę na zajęcia to o dziwo muszę wszystko nadrobić.
Każdy ma swoje słodkie czy gorzkie tajemnice. Zaczęło się od rodziców, kończy na swoim partnerze. Nie kłamiemy (o nieee), ale nie mówimy całej prawdy (zdecydowanie" ładniejsze" określenie). Są rzeczy o których wolelibyśmy, żeby nasz partner/-ka nie wiedzieli.Są także takie, o których my sami wolelibyśmy nie wiedzieć. Niestety nie zawsze się one pokrywają. Używając terminologii kosmetycznej (nie wiem skąd mi się to wzięło): czy szczerość jest balsamem dla związku czy raczej ostrym peelingiem chemicznym? Łagodzi czy podrażnia? Na ile i na jakie tajemnice możemy sobie pozwolić by nie smucić, nie ranić? Zastanawiam się, czy jest to kwestia ogólna, generalna, wspólna dla wszystkich, czy raczej indywidualna. Każdy ma wszak inny rodzaj i odporność skóry.
Moja fizyczna jest mleczna, delikatna i wrażliwa. Duchowo jestem bardziej gruboskórna:-)
Czy możliwa jest miłość totalna? Absurdalna, niewygodna, spalająca.. Taka bez której nie można żyć..Taka bez tajemnic?
Bardzo fascynują mnie też relacje moje ze mną samą. Poznawanie siebie, zmiany jakie we mnie zachodzą, spalanie się i rozkwitanie na nowo. Kocham siebie. I lubię być kochana.
I!!! Nigdzie nie było nic po polsku, co bardzo wzburzyło mój patriotyzm. Ale za to o zmarłych tam Polakach można przeczytać np. po chińsku. Zdecydowanie przedłużyło to moją wizytę (no wiecie... nie jestem aż tak biegła w chińskim..), a delikatnie mówiąc nie polecam przebywania w Sachsenhausen po zmroku. Silent Hill to pryszczyk.
Zlałam sobie ostatnio zajęcia. Mam wyrzuty, bo jak tu nie pójdę na zajęcia to o dziwo muszę wszystko nadrobić.
Każdy ma swoje słodkie czy gorzkie tajemnice. Zaczęło się od rodziców, kończy na swoim partnerze. Nie kłamiemy (o nieee), ale nie mówimy całej prawdy (zdecydowanie" ładniejsze" określenie). Są rzeczy o których wolelibyśmy, żeby nasz partner/-ka nie wiedzieli.Są także takie, o których my sami wolelibyśmy nie wiedzieć. Niestety nie zawsze się one pokrywają. Używając terminologii kosmetycznej (nie wiem skąd mi się to wzięło): czy szczerość jest balsamem dla związku czy raczej ostrym peelingiem chemicznym? Łagodzi czy podrażnia? Na ile i na jakie tajemnice możemy sobie pozwolić by nie smucić, nie ranić? Zastanawiam się, czy jest to kwestia ogólna, generalna, wspólna dla wszystkich, czy raczej indywidualna. Każdy ma wszak inny rodzaj i odporność skóry.
Moja fizyczna jest mleczna, delikatna i wrażliwa. Duchowo jestem bardziej gruboskórna:-)
Czy możliwa jest miłość totalna? Absurdalna, niewygodna, spalająca.. Taka bez której nie można żyć..Taka bez tajemnic?
Bardzo fascynują mnie też relacje moje ze mną samą. Poznawanie siebie, zmiany jakie we mnie zachodzą, spalanie się i rozkwitanie na nowo. Kocham siebie. I lubię być kochana.
środa, 1 grudnia 2010
nieogarnięcie techniczne i życiowe
Ogólnie nie wiem jak się dodaje zdjęcia na blogu. To na którym widnieją powyżej (z lubym - jakby ktoś nie wiedział) jakoś przez przypadek udało mi się wstawić, po czym następnie zapomniałam jak to się robi. Ku...wa. Nie ogarniam, wrrrrrrrrrrrrrrrrrr.....
Psuję każdy telefon (moja nokia muzyczna, już nie jest muzyczna), zepsułam swój pierwszy laptop, zatkałam wannę w mieszkaniu płatkami róż, sprawiłam, że kuchenka mikrofalowa zaczęła się palić (od bułki?!), zniszczyłam wystawę w sklepie, bo chciałam dotknąć sukienki Lanvin, poraziłam prądem współlokatora, rozcięłam siostrze czoło. Co chwilę przechodzę na czerwonym świetle, totally dont't care about lights.. To cud, że jeszcze żyję.
Niektórzy twierdzą, że roztrzepanie jest urocze. O nie moi mili - jest niebezpieczne dla waszego życia!
Dziwne rzeczy się dzieją u mnie w mieszkaniu. Dziś np. mój współlokator przeparadował przez kuchnię z nieżywym wężem, po czym włożył go do butelki i zalał spirytusem. Ja naprawdę nie czuję dziwna w tym mieście!
Psuję każdy telefon (moja nokia muzyczna, już nie jest muzyczna), zepsułam swój pierwszy laptop, zatkałam wannę w mieszkaniu płatkami róż, sprawiłam, że kuchenka mikrofalowa zaczęła się palić (od bułki?!), zniszczyłam wystawę w sklepie, bo chciałam dotknąć sukienki Lanvin, poraziłam prądem współlokatora, rozcięłam siostrze czoło. Co chwilę przechodzę na czerwonym świetle, totally dont't care about lights.. To cud, że jeszcze żyję.
Niektórzy twierdzą, że roztrzepanie jest urocze. O nie moi mili - jest niebezpieczne dla waszego życia!
Dziwne rzeczy się dzieją u mnie w mieszkaniu. Dziś np. mój współlokator przeparadował przez kuchnię z nieżywym wężem, po czym włożył go do butelki i zalał spirytusem. Ja naprawdę nie czuję dziwna w tym mieście!
poniedziałek, 29 listopada 2010
filmowo muzyczne wieczory
Ostatnio jestem pochłonięta muzyką filmową i właściwie tylko jej słucham... Zawsze miałam do niej szczególną słabość, ale teraz ujawniła mi się już w całej swojej krasie obrazowo-dźwiękowej. Czy muzyka filmowa jest tylko dopełnieniem obrazu, jego kontrapunktem? Dla mnie jest więcej niż ilustracją filmu. Może być genialna sama w sobie, a niekiedy i przewyższająca klasą obraz filmowy.
http://www.youtube.com/watch?v=qMgTCtSxOHE&feature=related
Sama nie wiem co jest lepsze w tym przypadku - muzyka czy film... "Cinema Paradiso" oglądałam pierwszy raz jako mała dziewczynka. Można powiedzieć, że jest to moje pierwsze filmowe wspomnienie, lekko zamazane, senne, oniryczne - jak sklepy cynamonowe Schulza. Oglądałam nie zdając sobie sprawy z znaczenia. I to nie treść pozostała w mojej głowie na bardzo długo - pozostało wrażenie.. Fascynacja kolorami, dźwiękami, światem ciężko uchwytnych i nie do końca uświadomionych pragnień.
Drugi raz wróciłam do tego filmu kilka lat temu. Niesamowite było przeżyć takie "wrażeniowe deja vu" z dzieciństwa. Poczułam się trochę jak główny bohater filmu. Razem przeżywaliśmy retrospekcję.. Tak jak niegdś ten film pozostawał dla mnie dalekim obrazem, tak teraz moje dzieciństwo, wspomnienia okazały się równie senne, zamazane i dalekie..
Dzieło genialne. Muzyk doskonała (Morricone).
Było coś dla ducha, jest i dla ciała (moja pierwsza biblia modowa - może daruję sobie analizę strojów, gdyż chyba mówią same za siebie):
http://www.youtube.com/watch?v=urQVzgEO_w8
Jak to mówiła główna bohaterka, Holly Golightly:
"Każdy człowiek szuka swojego miejsca na świecie, miejsca, gdzie czułby się tak dobrze, jak u Tiffany`ego".
Tak.. Where is my Tiffany? ;-)
http://www.youtube.com/watch?v=BOByH_iOn88
Z tym filmem, z tą piosenką przechodziłam także swego czasu namiętny związek. Hm.. jednak tak, jak fabuła mniej już na mnie działa (bardzo rozczarowałam się książkowym pierwowzorem Trumana Capote), tak stylizacje ciągle "mnie biorą". Trailer do filmu z kultową sceną, kiedy Holly wysiada z taksówki i ogląda wystawę Tiffanego w genialnej czarnej sukni, obejrzałam dziś chyba ze sto razy... A w całym życiu milion!
http://www.youtube.com/watch?v=qMgTCtSxOHE&feature=related
Sama nie wiem co jest lepsze w tym przypadku - muzyka czy film... "Cinema Paradiso" oglądałam pierwszy raz jako mała dziewczynka. Można powiedzieć, że jest to moje pierwsze filmowe wspomnienie, lekko zamazane, senne, oniryczne - jak sklepy cynamonowe Schulza. Oglądałam nie zdając sobie sprawy z znaczenia. I to nie treść pozostała w mojej głowie na bardzo długo - pozostało wrażenie.. Fascynacja kolorami, dźwiękami, światem ciężko uchwytnych i nie do końca uświadomionych pragnień.
Drugi raz wróciłam do tego filmu kilka lat temu. Niesamowite było przeżyć takie "wrażeniowe deja vu" z dzieciństwa. Poczułam się trochę jak główny bohater filmu. Razem przeżywaliśmy retrospekcję.. Tak jak niegdś ten film pozostawał dla mnie dalekim obrazem, tak teraz moje dzieciństwo, wspomnienia okazały się równie senne, zamazane i dalekie..
Dzieło genialne. Muzyk doskonała (Morricone).
Było coś dla ducha, jest i dla ciała (moja pierwsza biblia modowa - może daruję sobie analizę strojów, gdyż chyba mówią same za siebie):
http://www.youtube.com/watch?v=urQVzgEO_w8
Jak to mówiła główna bohaterka, Holly Golightly:
"Każdy człowiek szuka swojego miejsca na świecie, miejsca, gdzie czułby się tak dobrze, jak u Tiffany`ego".
Tak.. Where is my Tiffany? ;-)
http://www.youtube.com/watch?v=BOByH_iOn88
Z tym filmem, z tą piosenką przechodziłam także swego czasu namiętny związek. Hm.. jednak tak, jak fabuła mniej już na mnie działa (bardzo rozczarowałam się książkowym pierwowzorem Trumana Capote), tak stylizacje ciągle "mnie biorą". Trailer do filmu z kultową sceną, kiedy Holly wysiada z taksówki i ogląda wystawę Tiffanego w genialnej czarnej sukni, obejrzałam dziś chyba ze sto razy... A w całym życiu milion!
niedziela, 28 listopada 2010
pidżamowy weekend i nieznośna lekkość bytu
Tak, każdemu potrzebny jest taki weekend poświęcony cudownemu "nicnierobieniu":-). Takoż spędzam właśnie ten weekend. Martwię się tylko moim zegarem biologicznym, który uległ całkowitemu przekierowaniu. Nie śpię w nocy (tzn kładę się koło 5) i śpię do 16. Nie widuję słońca i mam wrażenie, że żyję w permanentnej nocy polarnej.. A to chyba nie ten południk (czy tam równoleżnik)..
Bilans tego weekendu:
-około 10 nowych makijaży (i totalny ból twarzy)
-około 20 godzin spędzonych przed komputerem
-obejrzane 4 odcinki Sex and the City i jeden film (Sweet November)
-zjedzone 3 pizze, 6 gofrów i 2 jogurty
Gdyby moje życie wyglądało tak na co dzień, byłabym pewnie bliska popełnienia samobójstwa. Aleeee teraz jestem zrelaksowana, rozharmonizowana i w ogóle nie mam żadnych wyrzutów sumienia z powodu nie ściągania pidżamy przez cały weekend:-)
Od jutra znowu się zabieram za siebie, nie ma takiego bicia!
Jeszcze moje przemśleniowe dygresje.. Zdecydowanie uważam, że to co się dzieje w naszym życiu kształtuje nas. Stajemy się inny pod wpływem jakichś relacji, jakichś wydarzeń. Nasza osobowość zostaje nam dana, ale charakter możemy kształtować (w właściwie jest on weryfikowany przez życie - trochę poza nami). Wszystkie głębsze relacje w moim życiu odcisnęły jakieś piętno na mnie. Dodały bagażu (mądrości, głupoty - różnie) który teraz muszę ze sobą taszczyć. Zastanawiam się tylko, czy przeszłość musi wpływać na teraźniejszość? Czy jest możliwe zacząć wszystko od nowa? Czy istnieje tabula rasa?
Jeśli porównać życie np. do książki, a różne etapy życia do jej rozdziałów - tabula rasa nie jest możliwa. Bo przecież wszystko wynika z siebie. Chyba. Planujemy przyszłość - czy możemy to robić skoro i tak przeszłość wpływa na teraźniejszość?
Ale to pokręcone. Chyba lepiej just relax i nie przejmować się za bardzo ani przeszłością, ani przyszłością. Żyć tu i teraz i nie zastanawiać się czy skąd co wynika. Takie "złotośrodkowe" jest moje zdanie. Bo przecież każdy pisze swoją własną historię... I każdy sam powinien określać zasięg wpływów swojego "archiwum życiowego" (brzmię patetycznie, wiem... w każdym razie zamiarem było osiągnięcie efektu lekko ironicznego). Nie warto tracić wspomnień, nawet tych złych, ale nie warto też przejmować się nimi - w mojej opinii nadchodzące dni, nowe wydarzenia, niewiadoma i tajemniczość przyszłości, rekompensują wszystko:-) wyznaję zasadę: nowy początek - nowe buty:-) wolę trywialna niż zgorzkniała:-)
Dla S: kocham i uwielbiam wszystko co stworzyłeś, tworzysz i będziesz tworzył:-***
Bilans tego weekendu:
-około 10 nowych makijaży (i totalny ból twarzy)
-około 20 godzin spędzonych przed komputerem
-obejrzane 4 odcinki Sex and the City i jeden film (Sweet November)
-zjedzone 3 pizze, 6 gofrów i 2 jogurty
Gdyby moje życie wyglądało tak na co dzień, byłabym pewnie bliska popełnienia samobójstwa. Aleeee teraz jestem zrelaksowana, rozharmonizowana i w ogóle nie mam żadnych wyrzutów sumienia z powodu nie ściągania pidżamy przez cały weekend:-)
Od jutra znowu się zabieram za siebie, nie ma takiego bicia!
Jeszcze moje przemśleniowe dygresje.. Zdecydowanie uważam, że to co się dzieje w naszym życiu kształtuje nas. Stajemy się inny pod wpływem jakichś relacji, jakichś wydarzeń. Nasza osobowość zostaje nam dana, ale charakter możemy kształtować (w właściwie jest on weryfikowany przez życie - trochę poza nami). Wszystkie głębsze relacje w moim życiu odcisnęły jakieś piętno na mnie. Dodały bagażu (mądrości, głupoty - różnie) który teraz muszę ze sobą taszczyć. Zastanawiam się tylko, czy przeszłość musi wpływać na teraźniejszość? Czy jest możliwe zacząć wszystko od nowa? Czy istnieje tabula rasa?
Jeśli porównać życie np. do książki, a różne etapy życia do jej rozdziałów - tabula rasa nie jest możliwa. Bo przecież wszystko wynika z siebie. Chyba. Planujemy przyszłość - czy możemy to robić skoro i tak przeszłość wpływa na teraźniejszość?
Ale to pokręcone. Chyba lepiej just relax i nie przejmować się za bardzo ani przeszłością, ani przyszłością. Żyć tu i teraz i nie zastanawiać się czy skąd co wynika. Takie "złotośrodkowe" jest moje zdanie. Bo przecież każdy pisze swoją własną historię... I każdy sam powinien określać zasięg wpływów swojego "archiwum życiowego" (brzmię patetycznie, wiem... w każdym razie zamiarem było osiągnięcie efektu lekko ironicznego). Nie warto tracić wspomnień, nawet tych złych, ale nie warto też przejmować się nimi - w mojej opinii nadchodzące dni, nowe wydarzenia, niewiadoma i tajemniczość przyszłości, rekompensują wszystko:-) wyznaję zasadę: nowy początek - nowe buty:-) wolę trywialna niż zgorzkniała:-)
Dla S: kocham i uwielbiam wszystko co stworzyłeś, tworzysz i będziesz tworzył:-***
wtorek, 23 listopada 2010
Dziś rocznica moja i S. Spotkaliśmy się przypadkiem, przypadkiem się w sobie zakochaliśmy (miało być "jednonocnie"), przypadkiem zaczęliśmy się kochać. Wszystko rozwijało się w swoim tempie, rozkwitało delikatnie, nieśpiesznie, delektując się samym tym procesem. S. nauczył mnie kochać.
Dostałam dziś "opieprz" od mojej przyjaciółki, że za rzadko piszę, a już w ogóle nie poruszam wątków architektoniczno-modowo-designerskich, jak miałam zamiar na początku. Owszem, trochę przerobiłam bloga na mój "diary" przeżyciowo-berliński. Stało się to trochę wbrew mej woli, gdyż normalnie będąc raczej gadatliwą osobą, w Berlinie nie miałam (i nie mam) osoby do "wygadania się" w swoim własnym ojczystym języku. Także funkcję tę przelałam niejako na tego bloga, z którym nawiązałam relację intymną i obawiam się, że nie będę w stanie już z niej zrezygnować.
Brak czasu nie pozwala mi na regularne pisanie (hmmm... a może zła organizacja czasu?) , w każdym razie postaram się czynić to bardziej regelmassig (że zaszpanuję niemieckim).
Blog totalnie nieintymny powstanie mam nadzieje niedługo. Chcę na nim przedstawiać to, co mnie inspiruje, rozwijać swoje zainteresowania itp. Problem polega na tym, że za dużo rzeczy mnie inspiruje, nie mogę się skupić ani na architekturze, ani designie, ani sztuce ani modzie. Obawiam się, że kompilacja wszystkich wątków może być nieczytelna.
Od wczoraj czynię postępy w zbieraniu materiałów do pracy mgr. Na razie zbieram materiał ikonograficzny (bujny) i wzięłam się za tłumaczenie reformy mieszkaniowej w Niemczech z 1900 roku. Dzięki temu przyznaję bardzo przydatne słówka , jak na przykład: modyfikacja do ustawy, czy ustawa regionalna o odszkodowaniach za mieszkania (jedno słówko!!!) a także urząd opieki społecznej (kiedyś się może przydać).
Tymczasem polecam piosenkę z najbardziej znanego Musicalu o Berlinie (granego bez przerwy, od 1985 roku - czyli jeszcze w zupełnie innej, komunistycznej rzeczywistości) "Linie 1". "6 Uhr 14 - Bahnhof Zoo" aus dem Berlin Musical: Line 1 .Najbardziej podoba mi się jak kobitka śpiewa "Ich bin in Berlin" lub "Die Luft von Berlin" - dla tych wersów naprawdę warto posłuchać. No i można się wczuć w klimat lat 80:-) a wtedy w Berlinie żyli i Dawid Bowie i Nick Cave.. ahhh.. die Luft von Berlin... chyba zaraz otworzę okno...
Dostałam dziś "opieprz" od mojej przyjaciółki, że za rzadko piszę, a już w ogóle nie poruszam wątków architektoniczno-modowo-designerskich, jak miałam zamiar na początku. Owszem, trochę przerobiłam bloga na mój "diary" przeżyciowo-berliński. Stało się to trochę wbrew mej woli, gdyż normalnie będąc raczej gadatliwą osobą, w Berlinie nie miałam (i nie mam) osoby do "wygadania się" w swoim własnym ojczystym języku. Także funkcję tę przelałam niejako na tego bloga, z którym nawiązałam relację intymną i obawiam się, że nie będę w stanie już z niej zrezygnować.
Brak czasu nie pozwala mi na regularne pisanie (hmmm... a może zła organizacja czasu?) , w każdym razie postaram się czynić to bardziej regelmassig (że zaszpanuję niemieckim).
Blog totalnie nieintymny powstanie mam nadzieje niedługo. Chcę na nim przedstawiać to, co mnie inspiruje, rozwijać swoje zainteresowania itp. Problem polega na tym, że za dużo rzeczy mnie inspiruje, nie mogę się skupić ani na architekturze, ani designie, ani sztuce ani modzie. Obawiam się, że kompilacja wszystkich wątków może być nieczytelna.
Od wczoraj czynię postępy w zbieraniu materiałów do pracy mgr. Na razie zbieram materiał ikonograficzny (bujny) i wzięłam się za tłumaczenie reformy mieszkaniowej w Niemczech z 1900 roku. Dzięki temu przyznaję bardzo przydatne słówka , jak na przykład: modyfikacja do ustawy, czy ustawa regionalna o odszkodowaniach za mieszkania (jedno słówko!!!) a także urząd opieki społecznej (kiedyś się może przydać).
Tymczasem polecam piosenkę z najbardziej znanego Musicalu o Berlinie (granego bez przerwy, od 1985 roku - czyli jeszcze w zupełnie innej, komunistycznej rzeczywistości) "Linie 1". "6 Uhr 14 - Bahnhof Zoo" aus dem Berlin Musical: Line 1 .Najbardziej podoba mi się jak kobitka śpiewa "Ich bin in Berlin" lub "Die Luft von Berlin" - dla tych wersów naprawdę warto posłuchać. No i można się wczuć w klimat lat 80:-) a wtedy w Berlinie żyli i Dawid Bowie i Nick Cave.. ahhh.. die Luft von Berlin... chyba zaraz otworzę okno...
sobota, 20 listopada 2010
sweet november
Architektura, sztuka, design, moda, filmy. S. Studia, przyjaciele, języki, podróże, ćwiczenia, zakupoholizm, uzależnienie od Seksu w wielkim mieście, fejsbuka, modowych blogów i butów. Niedługo jeszcze praca czy praktyki. Dostojewski i Vouge, Eco i Elle. Do tego wszystkiego jeszcze architektura dworców kolejowych i polityka mieszkaniowa w Prusach. Robię dużo rzeczy i jestem fajna. Ale ile z nich robię dobrze? Nie za bardzo się rozdrabniam? Należę do osób, którym nie za bardzo wychodzi skupianie się na więcej niż jednej rzeczy. Doba powinna mieć 48 godzin albo ja mogłam się urodzić 29 lutego, wtedy wyrobiłabym się ze wszystkim. Tylko nie za bardzo wiem, czy w życiu chodzi o to, żeby „wyrobić się ze wszystkim”.
Zaczęłam się niepokoić, gdy z zamiarem pójścia do archiwum na chwilkę zboczyłam z trasy (za namową mojego nowego współlokatora- też zakupoholika) i na caluśki dzień przepadłam w sieci sieciówek, butików, vintage shopów i second-handów. To był mój koniec życia intelektualnego tutaj. Oczywiście mam wielką nadzieję na powrót mocy mojego umysłu i sprofanowanego intelektu (mgr leży i kwiczy a wszak sama się nie napisze) ale i tak mam totalny odlot spowodowany moim nowym, bardzo wysokim, niepraktycznym i ekstrawaganckim obuwiem (naprawdę powinno być to stosowane przy leczeniach narkotykowych uzależnień..)
Miałam także zaszczyt sprawdzić niemiecką służbę zdrowia, a jakże by inaczej, wylądowałam w Krankenhausie:-) Nic poważnego, nerwoból ręki, ale bolało jak cholera trzeba przyznać. Tym niemniej design mnie zaskoczył -wyglądało lepiej niż w Leśnej Górze, ściany w kolorze cappucino, w wazonach „niesztuczne” kwiaty, zapach delikatnie pomarańczowy a pielęgniarka zrobiła mi kakao. Aż żal mi się zrobiło, że nie jestem obłożnie chora.
Podobnie składam hołd ludziom pracującym tu w bankach. Albo są najlepszymi aktorami świata, albo rzeczywiście kochają swoją pracę i obsługę totalnie roztrzepanych klientów.
Mieszkam aktualnie na Spandau, dzielnicy trochę na uboczu Berlina (coś jak Psie Pole we Wrocławiu). Kiedyś Spandau było osobnym miasteczkiem, zostało wcielone do aglomeracji w latach 20. XX wieku. Ma swoją starówkę, trzy gotyckie kościoły i renesansową cytadelę – w ogóle nie czuć wielkomiejskości Berlina. Takie miasto w mieście – dziwny twór, ale podoba mi się. Jest cicho! To dla mnie nowość, ponieważ w dzielnicy tureckiej miałam TVN24 za domem. Do centrum jadę pół godziny- jak na Berlin to naprawdę niedługo, pamiętam jak zmierzałam kiedyś na Weisensee (dzielnica na południowym-wschodzie) dwie i pół godziny...
Spędziłam z S. cudowny tydzień. Nie zwiedzaliśmy za dużo, nie odkrywaliśmy miasta codziennie. Odkrywaliśmy za to siebie na nowo. Zajebiste uczucie. Pojechał tydzień temu, a mnie się wydaje, że nie widziałam go już z dwa miesiące. Nie mam go na co dzień i tęsknię okrutnie. Zaczęłam oglądać smutne filmy o miłości. I potem dręczę S. łkając do telefonu: „ale my tak nie będziemy, prawda?” albo „proszę powiedz, że my też tak będziemy”. Zaczynam się zastanawiać, cz w poprzednim życiu byłam Brook z "Mody na sukces" albo inną Luz Mariją... To takie do mnie niepodobne.
czwartek, 4 listopada 2010
04.11.2010 światowy dzień przemyśleń
Można mieć wszystko? Miłość i realizację własnych dążeń, potrzeb, marzeń? Czy żeby wszystko to ogarnąć, „zaliczyć” trzeba mieć dwa życia? Życie poświęcone miłości vel życie poświęcone karierze, stary jak świat dylemat: być czy mieć? Moja przyjaciółka twierdzi, że można mieć te dwie rzeczy. Chcę jej wierzyć, a nawet dopowiem: trzeba. Bo inaczej to będzie tylko „pół-życia”, coś niepełnego, niekompletnego, fragmentarycznego. Prawdziwe spełnienie możliwe jest tylko przez nierozerwalność i splot miłości i marzeń. Dlaczego więc tyle ludzi decyduje się tylko na jedną z nich?
Ostatnio jestem ogarnięta pasją, żeby niczego w życiu nie żałować, żeby nie czuć żalu do siebie i innych. Bo po co? Życie jest wystarczając krótkie i ulotne.
Ile kobiet jest w mnie? W każdej dziewczynie? Potrafimy być pełne uroku, spontaniczne, wesołe, po czym przechodzimy w pół sekundy negatywnych emocji, jedni uważają nas za obiekty pożądania, inni się z nami przyjaźnią bo doceniają naturalność, szczerość i otwartość, jeszcze inni uważają że jesteśmy tajemnicze, chłodne i niedostępne. WTF. Ile wizji siebie budzimy w ludziach, których poznajemy? Którą tak naprawdę jesteśmy? Którą mnie, Ciebie kocha Twój facet?
Gdyby ktoś dziś sportretował moją dusze wyglądałaby jak płótno Pollocka. Jutro zapewne będzie to”Krzyk” Muncha, w sobotę „Pocałunek” Klimta albo „Primavera” Botticelliego (przybywa S.).
poniedziałek, 1 listopada 2010
TO FAST!!
Czas leci tak okrutnie szybko.. Nawet nie zauważyłam, że minęło praktycznie pół miesiąca od ostatniego wpisu. Dzieje się dużo, szybko, intensywnie. Przez trzymiesięczne (ponad!) wakacje zupełnie zapomniałam jak się studiuje.. Cudownie rozleniwiona, czytająca tylko to co chce i kiedy chce, błogo i nieśpiesznie, delektując się codziennością.. No more. Intensywność życia na wysokich obrotach uzależnia tak bardzo, że teraz nawet ciężko mi sobie wyobrazić powrót do „wakacyjnego” trybu funkcjonowania. W ogóle wydaje mi się, jakbym była tu już co najmniej rok.
Miasto mnie wciąga, fascynuje, potrafię włóczyć się po nim godzinami.. To zdecydowanie nie ułatwia mi studiowania. Moim nowym hobby są spontaniczne wycieczki miejskie w poszukiwaniu modernistycznej architektury i innych ciekawych miejsc. Czasochłonne i wyczerpujące zajęcie, ale satysfakcję mam olbrzymią. Przeżywam także ponowną fascynację, chwilowo przeze mnie zapomnianym Bauhausem. Miewam także architektoniczne orgazmy wielokrotne, he! Na przykład ostatnio odkryłam zupełnie nieprzeciętne, niesamowite osiedle, jak na moje oko z lat 20. Totalnie odjechane, surowe i jednocześnie organiczne formy, asymetria i kontrasty w tkance architektonicznej. Dwa zupełnie różne, przenikające się światy – fantazji i funkcjonalizmu. To nie mogło powstać nigdzie indziej.
To w tym mieście jest niesamowite, że nie wiesz nigdy co spotkasz na swej drodze.
Dziś tak jakoś nie mogę ładnie pisać, wydaje mi się, że nie potrafię sklecić zdania...
Jest 2 w nocy a ja cierpię na bezsenność spowodowaną nadmiarem pracy, o której nie mogę przestać myśleć. Stresować się będę do piątku, bo wtedy zrobię z siebie idiotkę przed porządną grupą native speakerów, którzy będą mieli nieszczęście wysłuchać mojego referatu dotyczącego abstrakcyjnego ekspresjonizmu. Na pohybel Rosenbergowi i Greenbergowi! (krytycy sztuki i teoretycy którzy mieli czelność popełnić teksty, które teraz muszę trawić w oryginale – historycy sztuki wiedzą o czym mówię!).
Ciągle nie zaczęłam pracy nad mgr, bo ciągle muszę się zajmować problemami zbliżonymi do przedstawionych powyżej. Paranoja! Przybyłam tu by znaleźć architekta mojego dworca a paradoksalnie kompletnie nie mam na to czasu..
Uczęszczam na kurs języka niemieckiego i niedługo będę mówić po polsku z akcentem, jaaa naturlich! Tak oto się germanizuję, niczym Wanda co nie chciała Niemca.
Ale spokojnie, party też mnie nie omijają, nie żebym tylko siedziała na tyłku i kuła niemiecki.. Nie nie nie.. Ostatnio w mieszkaniu wysiadło na jakiś czas ogrzewanie, co oczywiście zmuszało nas do codziennego picia w celach wytworzenia ciepła, a więc celach wyższych. Ale cele niższe też są niczego sobie. Na Halloween Party, gdzie byłam przebrana za młodego paryżanina, francuza Francois, oraz gdzie przewinęło się jakieś z 80 osób (ludzie przychodzili z ulicy, drzwi nie były zamknięte) wypiwszy uprzednio wino za 1 euro padłam zupełnie w celach niższych. Oj tam.
Mam trzy problemy: fajki (nie mogę rzucić), zbliżające się bankructwo i tęsknota za S.
Dziś byłam dla niego trochę niemiła, więc publicznie przepraszam. Za kilka dni osobiście! :-))))) Ale mega!!! M!
niedziela, 17 października 2010
wonderful weekend!
No i koniec. Finito. Spędziłam najlepszy weekend w tym mieście razem z S. Nie wiem od czego zacząć i na czym skończyć. Siedzę teraz i studzę emołszyn.
Dużo love, deszczu, kontroli biletów, śmiechu, picia, zwiedzania, wyścigów kartingowych, zwiedzania, love, zdjęć, love, śmiechu, głupot i ważnych rzeczy, śmiechu, zwiedzania, stania w zimnie, love, love!
S. przywiózł ze sobą deszcz (bidny ma pecha do pogody) i wzmożony ruch kanarów:-) Ale bawiłam się przednio, nawet czekając grubo ponad godzinę w deszczu i zimnie, coby sobie luknąć na Berlin z kopuły Reichstagu:-) kto mnie zna wie, że nie zachowuję się całkowicie normalnie w takich warunkach atmosferycznych, a proces przywracania mnie do równowagi może być skomplikowany..
Z fajnych przygód: S. wygrał wyścigi kartingowe, zamknęliśmy się na klatce schodowej bez wyjścia na Potsdamer Platz (doprawdy nie wiem jak to możliwe! Klatki schodowe bez wyjścia mnie prześladują!), pierwszy raz się totalnie spiłam w Berlinie i jadłam fast foody, spotkaliśmy Turków, którzy mówią po polsku itp. itd. Ogólnie już tęsknię...
Zastanawiam się nad jedną rzeczą, co jest lepsze (jeśli jest?): powolne delektowanie się każdą chwilą w życiu, cieszenie się drobnymi rzeczami i codziennymi przyjemnościami (np. jak w Amelii) czy też czerpanie z niego garściami, żeby przeżyć i zobaczyć jak najwięcej jak najintensywniej, bo przecież żyje się tylko raz. I tak wszystkiego nie zobaczymy, nie doświadczymy, nie poczujemy.. Czy warto się zatracać dla życia, dla chwili? Z drugiej strony czy jest warto poświęcać jednej chwili tyle uwagi i ekspresji nie myśląc o tym, co nas ominęło?
Życie jest krótkie – i co z tego, jest piękne /vel/ Życie jest krótkie – bierz z niego wszystko.
Jutro zaczynają mi się zajęcia. W końcu! Trochę się bojkam, bo niestety będą po niemiecku, a ja swój urok osobisty potrafię wyrazić tylko po polski, ewentualnie angielsku. Zważywszy, że to on ratował mnie zawsze z opresji życiowych i studenckich, przewiduję małe komplikacje na tym polu. Ale, jak mówiła moja idolka Scarlett O'Hara (i co ja przybrałam sobie za motto życiowe): I'll think about that tommorow.
Jeszcze jedna uwaga o Berlinie: jest kurewsko zimno. Nie mogę chodzić w sukienkach! A już się napaliłam na kilka berlińskich ciuszków.. Ale nie -przydałoby mi się futro (sztuczne oczywiście)lub kożuch! I need some!
środa, 13 października 2010
13.10.10
Nie napisałam jeszcze o drobnym, malusim rozczarowaniu jakie mnie zastało gdy zobaczyłam mój instytut. Dobra, mam swoje schizy i wysokie wymagania architektoniczne, ale na boga nie oczekiwałam drugiego Schinkla czy Bauhausu (chociaż nie powiem, było by git) ale w miarę porządnej i logiczne konstrukcji przestrzennej. Tymczasem uraczył mnie widok a la wczesny Gierek późny Gomółka, lekko zmodernizowany, bo posiadający „plastiki” w otworach okiennych;-)
Także cudów pod tym względem nie doświadczam.
Dziś wybrałam sobie zajęcia na które chcę chodzić. Nie ukrywam – jadę na minimalu. Najważniejsze, żeby wszystko zaliczyć (a to ciężkie jeśli nie zna się języka). Zawsze sobie mogę pochodzić do jakichś profesorskich sław na zajęcia jako wolny słuchacz ale raczej nie uśmiech mi się u nich cokolwiek zdawać.. Wybrałam tez zajęcia u kobitki, która przez 10 lat mieszkała w Polsce i trochę zna polski:-) i prowadzi zajęcia z malarstwa polskiego i rosyjskiego jako źródła historycznego:-PP very nice! Tutaj to egzotyka na miarę nowoczesnej sztuki afrykańskiej albo wysp Zielonego Przylądka:-)
I co najlepsze na Kunstgeschicgte jest skromna grupa ludzi, którzy nie mówią po niemiecku. Myślę, żeby ja sformalizować i zostać przewodniczącą:-) Ja, Włoch, Turek, Bułgarka i dwoje Rumunów:-) reszta niestety szprecha. Ale wszak zawsze najbardziej liczą się mniejszości:-)
Wczoraj piłam piwo z Turkami i prawie zbankrutowałam, gdyż cena piwa (0,4) w knajpach wynosi 3,5 -4,5 euro! A ja wypiłam 3.. No ale raz się żyje, carpe diem, prędzej się napiję niż coś zjem!
Dziś odkryłam, że mieszkam z jeszcze jedną artystką:-P Paula, jedna z współlokatorek studiuje malarstwo- pokazała mi swoje dzieła i muszę przyznać że I LIKE! Zwłaszcza jeden obraz: sparafrazowana „Łaźnia turecka” Ingresa z motywami dekoracyjnymi Klimta:-) naprawdę toż to pełne uroku dzieło urzekło mnie do tego stopnia, że teraz cały czas myślę o różnych kombinacjach dzieł tych artystów.. Ile jest Klimta w Ingresie? Ile jest Klimta w Klimcie?
Ale jutro przybywa do mnie S. i tego typu pytania i problemy będę mieć w głębokim poważaniu:-) niesamowite dla mnie jest odkrycie, że potrafię tęsknić.
poniedziałek, 11 października 2010
first week
Tak... mój pierwszy tydzień był szałowy.. Ogólnie rzecz biorąc polegał na poszukiwaniu jakiegokolwiek pokoju, co wiązało się z wielogodzinnymi posiedzeniami w kafejkach internetowych. Ot co widziałam Berlin;-)
Kafejka-metro-kolejna kafejka-metro-kafejka-metro-autobus-spanie itd.. Nie widziałam w ogóle Berlina”nad ziemią”!!! Mam ambitny plan napisania przewodnika po kafejkach internetowych w Berlinie. Zauważyłam, że zawsze znajdują się pod stacją S-Bahna, nie ma opcji żeby nie było w pobliżu! Dzielnica Neukolln jest pełna tanich kafejek za 0,50 euro za godzinę. Ostatnią rzeczą jaką można zrobić do iść do cafe internet przy Ku'dammie, zdzierają zdzierusy 1 euro za 20 min!
Ale pewnego pięknego dnia mi się poszczęściło i znalazłam malusi pokoik na miesiąc na Hermannstrasse. Diana- dziewczyna, która tam mieszka na co dzień (studiuje fine art więc od razu złapałyśmy pokrewieństwo dusz) wyjeżdża do końca miesiąca i nikt inny tylko ja zajmuję jej miejsce:-) wspaniale mieć swój kąt! Bezdomność to stan duszy, na razie na szczęście nie mojej!
Mam łóżko na antresoli i bardzo boję się na nim spać.. I pełno instalacji inspirowanych maskami afrykańskimi:-) moi współlokatorzy to Niemcy, ale są spoko i mówią po angielsku:-)
Z babskich spraw: nie ma mojego ukochanego sklepu (Topshop) w Berlinie, przez co miałam jednodniową depresję życiową. Później stwierdziłam, że może to dobrze, bo szybko pozbawiłabym się środków do życia.
Druga sprawa, dostałam od cioci obiekt moich kilkumiesięcznych marzeń! Słodki i rozkoszny zapach w sam raz na nową drogę, w Polsce się z nim nie spotkałam (oprócz jednej perfumerii w Wawie). Perfum nazywa się Petite Cherie (z fr. Mały Skarb) i został skomponowany przez totalnie inspirującą kobietę – Annick Goutal. Pachnie gruszkami, latem, różami, szaleństwem i trochę małą dziewczynką:-) jak sama mówiła: „chce się go całować”:-))
Także siedzę pachnąca gruszkami w moim pokoju a la new age/voodoo:-)
Ukłony dla mojej mamuśki, która bidna latała po NFZtach i ZUSach coby swej nierozgarniętej córce załatwić niezbędną by studiować, europejską kartę zdrowia.. Po bojach z biurokracją ostatecznie udało się ją załatwić i tym to sposobem jutro mogę się spokojnie imatrykulować..
Zostałam dziś zatrzymana na ulicy przez jednego berlińskiego fashion victim który złożył hołd moim kozakom Vagabonda:-) Serio! Ukląkł przed nimi i je głaskał. Wiem że te kozaki dostawały już wiele oznak uwielbienia, ale dzisiaj zostały normalnie beatyfikowane:-)
Już trochę sobie połaziłam po Berlinie, powiedzmy centralnym. Posdamer Platz, Unten den Linden,Wyspa Muzeów, Tiergarten, południowy Kreuzberg, Alexanderplatz, Ku'damm..
Jak na razie niewiele ale powiedzmy najważniejsze zaliczone.
Tęsknię za Wrocławiem! Za spotkaniami z przyjaciółmi, imprezami, tym, że wiem jak dotrzeć w każdy punkt miasta bez mapy, tym, że znam wszystkie galerie, że mam swoje sklepy, że rozumiem co do mnie mówią. Nie mówiąć już o S. Ale byle do czwartku bo w czwartek przyjeżdża! Hurrah!
second day 4.10.10
Jestem wielka. I nikt mi nie powie, że nie. No dobra, może nie widać tego na pierwszy rzut oka ale oświadczam, iż zmieniam powiedzonko „małe jest piękne” na „małe jest wielkie”. Duchem.
Przemierzyłam dziś Berlin z torbami dwukrotnie większymi i „niewiemilecięższymi”. W tym z jedną zepsutą a drugą także w stanie nadającym się na intensywną terapię. Składam też hołd serialowi „Przyjaciele” jako że dzięki niemu wiedziałam jak jest „taśma klejąca” po angielsku. Thanks for Chandler! Wymieniona wyżej taśma pomogła mi zrealizować projekt przytwierdzenia kółek do walizki. Niech żyją umysły inżynierskie, w końcu jestem w Berlinie, mekkce architektów i inżynierów. Tu rzeczywiście nic nie jest niemożliwe, nawet wprowadzania moich technicznych pomysłów w życie:-) no i po powrocie będę mięśniakiem. Także szykuj się S;-)
Jestem w Steglitz, w południowo-zachodniej części Berlina. Siedzę w kawiarni i zaraz usnę. Mimo że piję już trzecią kawę dzisiejszego dnia. Dlatego piszę i niestety może odbijać się to na jakości i ważności podawanych przeze mnie story:-) Polecam piosenkę Oldelaf „Le cafe”, nie wiem, może w Niemczech mają jakąś tajną umowę, że piją bezkofeinową, bo nie odczuwam żadnego pobudzenia.
Nie widziałam jeszcze nikogo kto powaliłby mnie strojem. Baa nie widziałam nawet kogoś kto ociupinkę zainteresowałby mnie swoją garderobą. Progressive fashion and street style where are you? Ale spoko, na to jest czas.
Dalej nie mam mieszkania.. W kilka dni, które będę u ciotki chcę (MUSZĘ!) coś znaleźć. Na akademik nie mam raczej szans, niestety. Głupia, niezorganizowana Karolka!
S!S!S! Nie mogę się doczekać kiedy w końcu będę miała internet i będziemy mogli normalnie porozmawiać.. Bardzo dziękuję za wsparcie i love i w ogóle.. że jest:-**** Tój Tątel;-)))
Już bezpieczna u cioci. Po obfitej włoskiej kolacji w drogiej knajpie. Mimo wszystko czuję że trochę zawadzam. Petitkę.
I stało się! Zapomniałam ładowarki do telefonu! W ten oto sposób pozbawiam się kasy bo muszę ją kupić i czasu bo muszę ją kupić jutro rano, kiedy miałam intensywnie szukać mieszkania. Wszystko przeciwko mnie.
first day
Podróż.. Zawsze tego chciałam. Jeździć, próbować, zwiedzać, poznawać, doświadczać, czuć więcej, intensywniej, mocniej.. Przygoda, spontaniczność i szaleństwo to od nich byłam uzależniona jak od koki i to one nadawały sens mojemu życiu, spychały je na właściwy „światowy” tor dla wyjątkowych indywidualistek, kobiet spełnionych, z pasją. Jestem teraz na dziwnym torze. Innym.
Chcę przyjaźni i miłości - prawdziwej, lojalnej ale i namiętnej, szalonej i szczerej. Związek z S. określiłabym jako bliski ideału. Obydwoje po wyszaleniu, „przejściach” , jeszcze dzieciaki ale już na tyle dojrzali by wiedzieć czego chcą. Albo raczej czego nie chcą.
Rzucam palenie, przestaje brać hormony, także fizycznie czuję się wręcz dziwacznie. Właśnie popłakałam się na Seksie w wielkim mieście! I zjadłam batona co też nie zdarza mi się często!
Intryguje mnie Berlin, jestem ciekawa co to będzie... Jego historia, architektura, tkanka miejska, ludzie, dzielnice, kultura.. And my fashion and design! Jestem pewna że pod tym względem się nie rozczaruję! Potrzebuję natchnienia i inspiracji, ogarnięcia życiowego i powrotu do mojej intensywnej eksploatacji pasji życiowych. A to mogą mi dać tylko trzy miasta: NY London i Berlin:-) cieszę się że pomieszkam sobie w jednym z nich. Paris pozostaje ciągle tabu na mojej mapie – nie wiem czemu ale wydaje mi się, że go nie polubię. I dlatego boję się tam jechać i zderzyć z mitem.
Kocham S. Do szaleństwa! Nie wiem jak bez niego wytrzymam.. Bez naszych czułości, wymyślonego na potrzeby własnej komunikacji języka, codziennych przytulań, buziaczkowań i pierdziochów a także innych okazywań miłości, bez seansów Friendsów, wspólnych wieczorów, rozmów i kupy śmiechu no i vandersexxxu oczywiście.. Bo można się spotykać z dużą ilością ludzi ale i tak zostaje się z tym, kto potrafi Cię rozbawić. I zrozumieć. Także umieram z tęsknoty ale co nas nie zabije to wzmocni, I hope.. już nie mogę się doczekać kiedy zobaczę S!!!!! Ale będzie jazda:-) Zabawny, słodki, uroczy i seksowny. Zupełnie jak ja, hihihi:-)
Tymczasem ostrą jazdę będę miała dokładnie za trzy godziny kiedy zjawię się na Hbf Berlin (największym węźle komunikacyjnym w Europie) z dwoma wielkimi ( i ciężkimi) torbami, bez totalnego planu co dalej. Nie mam mieszkania, nie znam języka, ciotka ugrzęzła na Korfu, kasy też wiele nie mam. Niech żyje przygoda! Mam co chciałam:-) ohhhh ironio....
Mój nałóg i upodobanie do przygód ekstremalnych zakończyć czas! Ogólnie przerzucam się. Na nałóg jeszcze gorszy... Uzależniłam się od ciuchów.............
No i stało się! Wielka pieprzona Helga wygnała mnie z mojej miejscówki przy oknie. Zupełnie kulturalnie ale stanowczo najzwyczajniej mnie przegoniła! Hamując mój temperament ( w tej wersji – oczywiście w mojej głowie- zbeształam ją używając najpaskudniejszych i najbardziej krwistych przekleństw we wszystkich znanym mi językach, no i wyrwałam jej kilka tłustych włosów). Ale nieeeee – madameoiselle Charlotte grzecznie i dumnie poszła sobie na miejsce dalej (notabene wolne!) udowadniając, że naprawdę czasem wystarczy tylko odrobina dobrej chęci (choć wcale jej nie miałam- za to fenomenalnie udałam że jestem królową brytyjską Elżbietą) by relacje międzypasażerskie i na dodatek międzynarodowe były pozbawione rasizmu, chamstwa i rozpychania się łokciami. „To mój kraj to mój kraj! Nie jesteś godzien robić Czizów w Maku” A ja przyjechałam studiować waszą fuckingkurwa architecture o której pewnie wiesz tyle co ja o energii międzyplanetarnej! (jest coś takiego, no nie?)
godz. 22:
Jestem nieszczęśliwa i oczy mam zapuchnięte od płaczu... tak mi źle! Czuję się okrutnie samotna.. Zero ekscytacji nowym miejscem. Jestem nieogarnięta, nie rozumiem co do mnie mówią, wydałam 18 euro za nocleg plus trzy dla kolesia który mi go zamówił (kumacie?).. Pojechałam metrem nie w tą stronę.. Bilety są drogie jak sam skurwysyn. Nic nie jem, bo szkoda mi kasy. Jestem totalnie bezdomna, bezpańska.. I jeszcze torba w której taszczę mój dobytek mi się rozwaliła:-( nie jestem w stanie jej unieść! Kompletnie zdewastowało to moją logikę myślenia (jeśli w ogóle posiadam takową) , nie umiem sobie poradzić z tą sytuacją. Jeśli usłyszałabym teraz, że jutro będzie koniec świata, powiedziałabym :”dajcie spokój man... mnie popękały kółka!”
Niemcy nie są normalnie kulturalni jak inne nacje, np. taszczyłam dziś dwie torby większe ode mnie, oczywiście ledwo dysząc. Mijali mnie ludzie pełni współczucia we wzroku , jak i tacy którzy udawali, że nic nie widzą.. Konkludując: nobody ask to help me- just a little girl!!! Zatroszczył się tylko starszy pan pochodzenia najprawdopodobniej tureckiego i jakiś inny, tym razem nastoletni Mahmed. Uczcie się kultury Helmuty! Wstyd! Shame!
Tęsknię za S. jak opętana. Oddałabym wszystko żeby mieć go przy sobie, czuć jego wsparcie, spokój, oddech, dotyk, głaskanie.. Z moim temperamentem on działa na mnie jak oaza, jak woda, jak bezkres nieba. Gdy przeglądam się w jego oczach nic innego nie ma znaczenia. Widzę miłość i oddanie o jakim nigdy nie śmiałam nawet marzyć. Do głowy mi nie przyszło że takie rzeczy są możliwe.. I to obustronnie!
Będę silna silna dla S. Wiem że jestem twardą babą ale miesiące pod skrzydłami S. sprawiły, że trochę się rozleniwiłam w kwestii bycia hardcorówą pt. „przyjebałeś się bo jestem czarna?”;-)
Także czas wziąć się w garść. Ale jeszcze trochę sobie popłaczę. Z tęsknoty chyba można no nie? Hlip hlip.... Jest 23:00, nie wiem czy dziś usnę..
Subskrybuj:
Posty (Atom)